Okres jesienny jak co roku nie jest łaskawy dla obserwatorów nocnego nieba. Ciągłe zachmurzenie potrafi mocno zniechęcić do tego hobby i jedyne co nam pozostaje to liczyć na lokalne przejaśnienia jeśli akurat trafimy w okolice nowiu.
Prognozy na poniedziałkowy wieczór 25 listopada od początku wyglądały dość podejrzanie, były zbyt piękne, aby mogły się urzeczywistnić. Niby późnym popołudniem miało zrobić się bezchmurnie, a wyszło jak zawsze. Gdy po godzinie 20tej wyszedłem do auta jedyne co zauważyłem to niekończące się chmury. Sat24 też nie wróżył nic dobrego – od zachodu nadchodziła jeszcze większa warstwa zachmurzenia, która miała popsuć zabawę na następne kilka dni. I tutaj w zasadzie wiele osób zakończyłoby już obserwacje (a raczej ich próbę).
U mnie tym razem było inaczej, wbrew logice postanowiłem zrobić sobie wieczorną wycieczkę – wsiadłem do auta i z niesamowitą złością czując się oszukany (kolejny raz) ruszyłem w stronę słynnego Folwarku niedaleko Poznania (żeby była jasność – ostatnie udane nocne obserwacje prowadziłem tam w lipcu…).
Gdy dojechałem na miejsce cudów nie było, ale iskierka nadziei już tak. Kawałek dalej na zachodzie dostrzegłem sporą przerwę w zachmurzeniu, która wyglądała bardzo obiecująco. Na pole zabrałem ze sobą tylko lornetkę APM 16×70 ED ze statywem, ale postanowiłem że przy takich warunkach zacznę ewentualne obserwacje po najmniejsze linii oporu podpierając się o auto, już bez statywu. Minuty mijały, a moje przeczucia zdawały się być trafne. Im bliżej dziura w chmurach była nade mną, tym wydawała się większa. Po 20 minutach odsłoniła pięknie okolice Łabędzia i Lutni, dzięki czemu mogłem od razu chwycić sprzęt i zanurzyć się wśród gwiazd.
Chyba każdy z nas kojarzy to uczucie, gdy po długiej przerwie niczym dzikusy wychodzimy z jaskini do świata i zachowujemy się jakbyśmy pierwszy raz obserwowali nocne niebo. Chłonąłem każdy dostępny skrawek nieba, po prostu oparłem się o dach samochodu i skanowałem każdy obszar po kolei. Była gromadka M29 w Łabędziu, potem Veil wschodni (bez filtrów), było również słynne Albireo, które błyszczało pięknie kolorami. Wega iskrzyła jak diament, a zaraz obok chwytałem epsilony oraz drobny pierścionek M57, który w 16×70 wyglądał jak bardzo mały, delikatny pyłek zawieszony w przestrzeni kosmosu.
Późne jesienne niebo ma swój urok, ale oczywiście tylko wtedy, gdy nam się nieco poszczęści. Przemieszczające się „fronty” potrafią skutecznie oczyścić niebo z zalegającego „syfu”, dostarczając krystalicznych obrazków nocnego nieba, Jeszcze lepiej, gdy przy tym wszystkim mocniej zawieje.
Z jednej strony żegnałem letnie konstelacje, a z drugiej chmury kolejno odsłaniały Plejady, Perseusza, Byka i Woźnicę. Zaliczyłem tam wszystkie najważniejsze klasyki od gromad M36, M37, M38 po te nieco mniej znane typu NGC 1647, czy też NGC 1746.
Jednak nie o zaliczanie obiektów tutaj chodziło. Cieszyłem się po prostu z tego, że znów mogłem obcować z rozgwieżdżonym niebem z dala od miasta. W pewnym momencie po prostu oparłem się o auto i spojrzałem do góry. Zimny wiatr przeszywał mnie na wskroś, do tego na około szum gałęzi i resztek liści, a nade mną ciemne niebo i soczyste konstelacje, które były w zasadzie na wyciągnięcie ręki. Być może to trywialnie zabrzmi, ale znów poczułem, że żyję. W codziennym chaosie udało mi się wyrwać ze zgiełku i totalnie zrelaksować. Owszem, można wyjść na ogródek, balkon, czy też po prostu przed dom. Jednak to nie to samo, nawet niewielka wyprawa pod ciemne niebo to zupełnie inne doświadczenie. Poczuć ten dreszczyk emocji i wyjść ze strefy komfortu, gdy stoimy samotnie w ciemności i wytężamy wszystkie zmysły, aby jeszcze lepiej móc usłyszeć każdy dźwięk, czy też dostrzec każdy detal.
No dobra, w końcu po zachodniej stronie chmury zaczęły odsłaniać to na co czekałem. Pierwsze światło Oriona w tym sezonie na Folwarku zaliczone. Betelgeza, M42, Pas Oriona – tak banalne i zwyczajne, a jak ciężko dostępne o tej porze roku. Banan od ucha do ucha co najmniej jakbym znów zobaczył zorzę.
Krótki, ale dość udany epizod obserwacyjny trwał może z godzinę. Udało mi się w tym czasie fajnie nakarmić głód obserwacyjny i chociaż chciałoby się więcej to trzeba docenić i takie mini wyprawy. Podobnie jak z październikową zorzą intuicja podpowiedziała mi, że trzeba zaryzykować. Jak widać, było warto. Do tego jak zawsze mobilny sprzęt pod ręką, czyli niewielka lornetka, której spakowanie w zasadzie nie wymaga żadnego wysiłku, a pozwala spojrzeć nieco głębiej bez konieczności wielkich przygotowań.
Do następnego razu!
Pozdrawiam!