Pełnia Księżyca to chyba najgorszy moment na obserwacje astronomiczne, ale jeśli trafia się pogoda to nawet to nie zniechęca przed spojrzeniem w nocne niebo. Tym bardziej jeśli na stole czeka nowy i dopiero co nabyty sprzęt.
Lornetka DO Extreme 7×50 ED musiała do mnie trafić cztery razy zanim zdecydowaliśmy się zaprzyjaźnić na stałe. Pierwsze podejście było w styczniu 2020 roku, finalne natomiast pod koniec grudnia, czyli kilka dni temu. Droga dotarcia odpowiedniego egzemplarza była dość zawiła – zwroty, pomyłki, wymiany. Historia jednak doczekała się happy endu i dziś mogłem przez chwilę spojrzeć na rozgwieżdżone, choć mocno przytłumione i zaświetlone miejskie niebo.
To co podoba mi się najbardziej w modelu 7×50 to wolność obserwacji i stabilny obraz. Po pierwsze lornetka nie wymaga statywu. Leży stanowczo i pewnie w dłoniach, jest dobrze wyważona, ręce się nie męczą, można ją zabrać na tzw. astro spacer po okolicy. Po drugie dzięki przybliżeniu 7x obraz jest na tyle nieruchomy i pozbawiony drgań, że obserwacje stają się naprawdę komfortowe i przyjemne. W porównaniu z modelem 10×50 mam wrażenie jakbym tutaj po prostu płynął po spokojnym oceanie składającym się z setek gwiazd.
Na dokładne testy i opisy tej lornetki przyjdzie jeszcze czas. A co może pokazać taki parametr podczas wieczornego spaceru? Całkiem sporo, pomimo pełni i miejskiego krajobrazu.
Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to fakt, że gołym okiem nie widzę nawet Plejad. Słabo majaczyły Hiady, a właściwie tylko jej najjaśniejsza gwiazda, czyli Aldebaran. Wycelowałem lornetkę i rozkoszowałem się widokiem. To co mnie urzekło to widok tej gromady w szerokim polu, o wiele szerszym niż w 10×50. Pole kątowe 7,5 stopnia zaprezentowało obiekt w pełnej klasie pomimo miejskiej scenerii. Plejady jak zawsze urzekły, jednak szybko skierowałem lornetkę ku Orionowi. Tutaj czekał na mnie chyba jeden z piękniejszych widoków dedykowanych dla 7×50, czyli Pas i Miecz Oriona w jednym polu widzenia. Bez przemęczenia wzroku i nadwyrężania barków mogłem cieszyć się tym widokiem przez dłuższy moment.
Po drugiej stronie nieba majaczyła jeszcze dość wyraźnie widoczna gołym okiem Deneb. Przelatując przez gromadę podwójną w Perseuszu zacząłem podążać wzdłuż Drogi Mlecznej do Łabędzia. Pomimo miasta i pełni Księżyca obecne tam mrowie gwiazd po prostu mnie przytłoczyło, niczym miejski migoczący pył rozsiany z każdej strony nocnego nieba. Oczywiście (i co warto zaznaczyć), nie ma co porównywać tego z wiejską scenerią. Jednak zastany tam obrazek udowodnił, że tak naprawdę w każdym miejscu można przez chwilę się zatrzymać i po prostu zachwycić tym co nad nami, wystarczy kawałek bezchmurnego nieba.
Do następnego razu!
Pozdrawiam!